Autentyczność, czyli produkt deficytowy ery internetu

Published by

on

W obliczu prawdziwych problemów, które niczym gigantyczny kac roszczą sobie prawo do zadośćuczynienia okresu prosperity, będącego wziętym na kredyt szczęściem – niczego nie pragniemy bardziej niż prawdziwości. Prawdziwe emocje, prawdziwy gniew, prawdziwe życie, prawdziwa dusza. Jako społeczność jesteśmy niczym stary wóz, który po powierzchownym zachwycie krzykliwym wielkim światem Las Vegas, z niespotykanym wcześniej łaknieniem odjeżdża w ciemną pustynną noc w poszukiwaniu tego, co kiedyś zostawił za sobą.

Żyjemy w świecie pierdolonej poprawności. Na co dzień bombardują nas idealne obrazki papierowych życiorysów. Tak głęboko zakorzeniliśmy w sobie potrzebę kreacji i dopasowania do mętnego pejzażu, że już zapomnieliśmy co tak naprawdę myślimy. Każdego jebanego dnia opakowujemy się we wszystkie „powinienem”, nie dbając już w sumie o to – dlaczego? 

Zatoczyłam koło – wróciłam do edytora tekstów, sikaczowego wina, Tracy Chapman i nieodpowiedzialnie późnych godzin nocnych. Jakby to był jedyny moment, kiedy przed światem mogę wyrwać jeszcze trochę siebie. Zastanawiam się czy zniszczyły nas social media czy ta pojebana kultura sukcesu. Bo przecież wszyscy musimy być pierdolonym płatkiem śniegu. Teraz ludzi nie definiuje się po tym to jakim są człowiekiem, a jakie mają choroby psychiczne, za czym manifestują na swoich stories i po której stronie staną w kolejnej gówno dramie w internecie. Bądź mierny, bądź nudny, bądź hipokrytą,  bądź pierdoloną wydmuszką, ale bądź widoczny! 

Pamiętam jak 13 lat temu siedziałam w swoim mieszkaniu z butelką wina, rozbitym ipodem touch i impertynenckim poczuciem, że nigdy nie zatracę w sobie pożądania czegoś więcej. Nie jarały mnie pieniądze czy kariera. To „więcej” zawsze oznaczało dla mnie ludzi. I gdy jednego wieczora, pisząc swój tekst „Przypadek 90. Pokolenie straconej szansy” na ipodowy dyktafon nagrywałam nihilistyczne postulaty Nicoli – nie sądziłam, że miała rację. 

Musimy mieć czym płacić za to, co chcemy od życia i niekoniecznie są to środki finansowe. Współcześnie liczy się autokreacja i ekshibicjonizm – wszyscy jesteśmy uczestnikami niekończącego się konkursu talentów, a gra często jest nieczysta.

Idea młodości została zachwiana, kiedy zaczęło się liczyć  a w naszych czasach trzeba liczyć coraz szybciej i coraz wcześniej. Wszyscy chcemy się sprzedać, pytanie tylko, kto sprzeda się najdrożej?

Był rok 2010, a ja byłam na tyle naiwna, że szczerze wierzyłam, że nie sprzedam się nigdy. Tylko w przeciwieństwie do Nicoli, która wiedziała jak grać w tą grę – moja transakcja ze światem przypominała jedną z tych okazyjnych wyprzedaży rzeczy po babci, które sprzedajesz bez świadomości ich wartości Ale broniłam się długo. A później cały czas plułam sobie w brodę, że gdy wszyscy moi znajomi rozwijali karierę ja skupiłam się na jakiś emocjonalnych dyrdymałach, inwestując w swój Życiowy Scenariusz. Ostatnie lata ciągle żyłam z poczuciem, że coś przegapiłam… 

Przyszła pandemia i wtedy na chwilę się ocknęłam – po raz pierwszy od dawna zdając sobie sprawę, że tak ulotna rzecz jak praca czy dojebany profil na linkedin nie znaczą nic, jeśli to jedyne co definiuje ciebie jako człowieka. I paradoksalnie ta pandemia pozwoliła mi na chwilę wrócić do stanu, kiedy liczy się łapanie doświadczeń, celebrowanie emocji i kolekcjonowanie bohaterów. Wtedy też okazało się, że ostatni bohater z kolekcji to inwestycja tak samo trafiona jak oryginalne perfumy Versace kupione od cygana pod Lidlem. Fakt, że w jednej rzeczy, w której nie miałam sobie równych postawiłam wszystko na taką wątpliwej jakości inwestycję  – dobijał mnie przez kolejne 2 lata. A nie potrafiłam już z taką sama finezją jak kiedyś wykreślić jej z kart mojej powieści, bo panicznie bałam się kolejnych spalonych mostów. No i nie spaliłam mostu – wstrzymałam na nim ruch, żeby finalnie zobaczyć jak płonie całe miasto. Ale jebać, przecież nic nie dzieje się bez przyczyny. 

A teraz mamy 2k23 i każdy neuron społeczeństwa wyje z tęsknoty za czymś prawdziwym. Social media bojkotują false beauty i promowanie perfekcji. Ludzie każdego dnia ujawniają dla poklasku albo autoterapii kolejne rysy na swoim pielęgnowanym wcześniej obrazie pięknego życia. Łamiemy stereotypy, poruszamy tematy tabu i prowokujemy. Ale na ile jest to prawda, a na ile podążanie za kolejnym trendem? 

Kino zawsze było moim wszechświatem – nie losowałam kart bogiń, nie ulegałam retrogradacji Merkurego i nie czytałam horoskopów baby z Kalisza. Oglądałam filmy. I gdy w zeszły wtorek siedziałam w tej ciemnej sali z wielkim Brendanem Fraserem na wielkim ekranie – znów to poczułam. „Napiszcie mi w końcu coś prawdziwego!”. To zdanie ciągle wibruje w mojej głowie, jak obelga skierowana bezpośrednio do mnie. 

Start a Blog at WordPress.com.